Krzysztof Kleszcz, Ę

czerwiec 25th, 2009 by trojanowski marek | Filed under analiza

.
Każde nazwisko posiada właściwą sobie magię, która na pewnym etapie życia daje o sobie znać. Czasami jedno, niewinne tzw. nieme „h” w nazwisku potrafi odmienić los młodzieńca, który zakładając przydługie garnitury zacznie zmieniać się kamerdynera o nienagannych manierach, który nigdy nie zawstydzi przed gośćmi Pana domu, w którym usługuje.

Są też ludzie skazani. Przeklęci przez ród, z którego się wywodzą. Ludzie, których nazwisko nie tylko zostało zalaminowane w dowodach osobistych, nie tylko wydrukowane na każdym druku adresowym. Są takie nazwiska, które determinują każdą sekundę życia, każdy gest czy dzieło – dosłownie wszystko.

Takie fatum dotknęło niejaką Katarzynę Krowę, która nie tylko nie zdobyła Nobla, nie tylko nie dostała literackiej Nike. Mało tego – Katarzyna Krowa, znana bardziej jako Kaśka Krowa tak bardzo uwierzyła w swoje przeznaczenie wpisane w nazwisko (oczywiście nie obyło się w tym przypadku bez pomocy rówieśników, którzy od najmłodszych lat, właściwie od momentu, w którym Katarzyna Krowa poznała uroki komunikacji werbalnej, dopingowali ją w samopoznaniu, w odkryciu swojego miejsca w świecie) że edukację zakończyła na siódmej klasie szkoły podstawowej. Chwilę później urodziła dziewczynkę. Bardzo ładną, którą po nieznanym ojcu odziedziczyła kolor włosów, a po mamusi nazwisko. Profesji nie zdążyła odziedziczyć, bo PGR-y za szybko padły. Gdyby Wojtyła wstrzymał się z pielgrzymką do Polski o kilka lat – a przynajmniej o cztery – Basia (bo tak było jej na imię) przejęłaby zydel i emaliowane wiadro po mamusi i do emerytury dzielnie doiłaby krowy w PGR. Niestety reformy gospodarcze Balcerowicz zaczął wcielać w życie, kiedy Basia chodziła do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Jeszcze wtedy chciała być taka jak mama – doczekać siódmej klasy, następnie upić się na szkolnej dyskotece do nieprzytomności i skutkiem czego urodzić kolejną Krowę w rodzinie (Basia do dziś jest przekonana, że dzieci robią się w brzuchach od picia wódki). Niestety marzenia Barbary Krowy legły w gruzach wraz z ostatnim pegeerem.

Nie oznacza to, że coś się w jej życiu zmieniło. Barbara Krowa podobnie jak jej mama, babcia i wszyscy ludzie na tej planecie przeklęci przez nazwisko Krowa, nigdy nie dostała Nobla, nie wręczono jej też statuetki Nike na uroczystej gali, którą transmitowałaby telewizja polska. Nikt tej Krowie, jak i innym Krowom niczego w życiu nie zazdrościł. I tak będzie do końca jej dni. Ale Basia tym różni się do mamy, że postanowiła skończyć z krowim przekleństwem raz na zawsze. Pozostając do tej pory panienką (kto by tam chciał się spotykać z krową? jaki chłopak zdecydowałby się w trakcie niedzielnego obiadu przedstawić ją rodzicom mówiąc: „Mamo, tato, oto moja Krowa”. A nawet gdyby taki się znalazł, to czy jej poczucie godności zniosłoby widok krztuszących się ze śmiechu rodziców przyszłego męża, gdy ci parskają makaronem z rosołu po słowach: „…moja Krowa”?) Basia przysięgła sobie, że nie wypije ani grama wódki by nie zajść w ciąże. Ma nadzieje, że wraz z nią pogrzebane zostanie fatum rodu Krów.

Skąd mogła Basia wiedzieć o prawach historycznych, o równowadze w świecie, o tym, że jej śmierć niczego nie zmieni. Bo kiedy ona jako bezpotomna, składając ręce na piersiach będzie ostatni raz zamykała oczy, umierając bez strachu i z uśmiechem na twarzy, to gdzieś w kraju na wydziale położniczym któregoś ze szpitali będzie rodził się Jacek Koń. I ten Koń także, jak wszystkie Konie w Końskim rodzie, nigdy nie dostanie Nobla czy Nike. Nigdy dostanie całusa od Grażyny Torbickiej. Będzie za to całe swoje życie tyrał, jak przysłowiowy koń a jedyne co może mu się najlepszego w tym codziennym kieracie przytrafić to przebłysk świadomości, że Krowy mają tak samo źle w życiu jak Konie.

Ale wśród ludzi z definicji skazanych na życiową porażkę znajdują się tacy, którzy nigdy nie uwierzyli w to, kim są. Zamiast tego wymyślili sobie projekcję, rodzaj świata, którego każdy element poprzedzony jest wyrażeniem: „chciałbym, aby..”. Wszystko w tym świecie jest bez skazy, jest zwyczajnie piękne – przynajmniej na tyle, na ile piękne mogą być marzenia autorów światów, w ramach których każdorazowo piękno definiowane jest od nowa. W owym chcęświecie każdy może być każdym a jedynym ograniczeniem chcenia jest tylko wyobraźnia chcącego. Tu nie obowiązuje prawo ciążenia, które trzymało przy ziemi Katarzynę Krowę, jej córkę i Jacka Konia. W każdej chwili – zależnej od chcenia – może tak się stać, że: krowie wyrosną skrzydła, koń zacznie tańczyć w balecie a kleszcz zacznie pisać wiersze. I ten ostatni przypadek wydaje się być szczególnie ciekawy.

Krzysztof Kleszcz nie uwierzył w swoje przeznaczenie. Wbrew naturze, która zwykle przypada w udziale wszystkim kleszczom na świecie on zapragnął być poetą. Na zasadzie chcenia stworzył sobie świat błyskających fleszy, obiektywów kamer, wywiadów do VIVY, Twojego Stylu itp. Wyobraził sobie, że oto on – polski poeta, ubrany cały na czarno, z wypielęgnowanymi paznokietkami, wyglancowanymi bucikami przechadza się po czerwonym dywanie rozdając na lewo i prawo podpisy, obdzielając co bardziej urocze fanki zalotnym spojrzeniem. Wyobraził sobie ciepło i subtelny zapach wydobywający się spod pach Grażyny Torbickiej, gdy ta obejmuje go i całuje w policzek, gratulując Nike. Wyobraził sobie maila od redaktorów z wydawnictwa ZNAK o treści: „Szanowny Panie, proszę wysłać nam cokolwiek. Wydrukujemy niezwłocznie. Nakład taki jak kiedyś: 30.000 + 250 egz. Proszę zażyczyć sobie honorarium – zgodzimy się na każdą sumę! Pozdrawiamy”.

Innymi słowy: Krzysztof Kleszcz wyobraził sobie to wszystko, o czym żaden potomek rodu Kleszczy do tej pory nie śnił. I zapewne do końca życia Krzysztof konstruując swój chcęświat opalałby się w świetle fleszy, wylegiwał na miękkich czerwonych dywanach, na których rozdziewiczałby wszystkie swoje fanki, prowadzać w przerwach niezmiernie ciekawe rozmowy o kondycji polskiej kultury z Grażyną Torbicką. Ale stało się coś, co się zwykle nie dzieje – a mianowicie: chcenie zaczęło zmieniać się w istnienie. Wbrew wszelkim zasadom znanych ontologii: marzenia zaczęły tracić status marzeń. A nie ma nic gorszego niż spełniające się marzenia, bo wówczas człowiek traci to, co najcenniejsze – i tak było także w tym przypadku. A dokładniej: w roku 2008, w którym wydany został tomiczek poetycki Krzysztofa Kleszcza pod wiele mówiącym tytułem – tytułem, który świetnie zdaje relację z kondycji twórczej i intelektualnej autora – tomik „Ę”.

O ile o tytule prezentowanego tomiku Krzysztofa Kleszcza można powiedzieć tylko tyle, że jest – tak o treści można powiedzieć tylko tyle, że w tym miejscu nie występuje.

Oto pierwszy tekst z tomiku:

Płożę się, a płożąc jakbym muskał ziemię,
stąd jej dreszcz, trzęsienie, zapadanie, picie
wody łapczywe, aż ogrodnik sypie
białe wapno, gładzi, usypuje grządkę,
krząta się i dziwi, dziwi się i kawę
pije - patrząc, a patrzy pod światło.

[POCZĄTEK]

Klasyczne pytanie mordercy lirycznego w tej sytuacji – i w każdej innej podobnej – brzmiałoby: „co poeta chciał przez to powiedzieć?” Wyobrażam sobie także artystę-poetę, który ogłuszony tak brutalnym pytaniem zamiast o treści i estetyce konkretnego tekstu, opowiadałby o zerowej wrażliwości u odbiorcy.

Załóżmy jednak że istnieje jakaś subtelna, wrażliwościowa nić, cieńsza niż ta, którą odwija się z kokonu jedwabnika, delikatniejsza niż babie lata – załóżmy dodatkowo, że owa nitka łączy: „płożenie się”; „muskanie ziemi” i „dreszcze”. Niech przez chwilę istnieje taka machina intelektualna, która zrozumie sens słów i odkryje w nich inne niż materialne znaczenie:

ogrodnik sypie
białe wapno, gładzi, usypuje grządkę,
krząta się i dziwi, dziwi się i kawę
pije - patrząc, a patrzy pod światło.

Załóżmy też, że istnieje taki rodzaj świata, w którym słowa:

(wersja: ABCDE – oryginał)

Przeproś się. Po deszczu na słońcu zrób wdech.
Płyń aż do miejsca, gdzie rozpoznasz refren.
Zalej wrzątkiem dwie łyżeczki, szukaj słów.
Zamiast bywać, zostań, bo tylko okrążasz miasto,
Odmrażasz łokieć - nie tam trzeba poczuć drogę.

[DO CIEBIE, SIEBIE]

będą układały się w jakąś stabilną materię, o ustalonej konsystencji. Wyobraźmy sobie, że istnieje taki świat, w którym nie został poczęty Roman Kaźmierski i że ów Roman nigdy nie stworzył osobliwej poetyki – i wyobraźmy sobie także że tej poetyki Kaźmierskiego nie odgapił Krzystzof Kleszcz:

(wersja: EDCBA)

odmrażasz łokieć - nie tam trzeba poczuć drogę.
Zamiast bywać, zostań, bo tylko okrążasz miasto,
Zalej wrzątkiem dwie łyżeczki, szukaj słów.
Płyń aż do miejsca, gdzie rozpoznasz refren.
Przeproś się. Po deszczu na słońcu zrób wdech.

(wersja: DEABC)

Płyń aż do miejsca, gdzie rozpoznasz refren.
Przeproś się. Po deszczu na słońcu zrób wdech.
odmrażasz łokieć - nie tam trzeba poczuć drogę.
Zamiast bywać, zostań, bo tylko okrążasz miasto,
Zalej wrzątkiem dwie łyżeczki, szukaj słów.

Ale siła wyobraźni blednie w starciu z materią i jej prawami. Fizyka – podobnie jak fizjologia – nigdy nie daje o sobie zapomnieć. Tak się dzieje i w tym przypadku. Na „Ę” ciąży przekleństwo nazwiska autora. Co rusz w tomiku pojawiają się wątki leśno-łąkowe – czyli otoczenie bliskie wszystkim malutkim krwiopijcom świata, odpowiedzialnym za borelioze.
Oprócz „muskania ziemi” odnajdziemy u Krzysztofa m.in. kleszczowe wątki mieszkaniowe:

przepraszam, nie moja gałąź.

(POCZĄTEK)

Myślałem - zły przechadza się po łąkach

(ORNITOCHORIA)

Chciałem wracać w objęcia chłodu, odbierać
pokłony traw, potem w górę,

(latanie)

Porada doktora Trojanowskiego:

Czy to w trawie, czy na gałęzi ten rodzaj pajęczaka zawsze jest niebezpieczny. Zawsze aktywny, zawsze gotowy, zawsze przyczajony - i nawet off w sprayu nie pomoże. Na szczęście są antybiotyki, chociaż w przypadku ukąszenia przez Ę zatrucie mózgu nie jest szczególnie groźne. Kuracja nie wymaga dwudziestoczterogodzinnej lektury tekstów Goethego - tu wystarczy komiks może nie Andreasa, ale pięciominutowe oglądanie obrazków Christy powinno przynieść ulgę.

Koniec porady doktora Trojanowskiego

U Krzysztofa znajdziemy też inne opisy. Jakie? Nie wiadomo. Oto przykłady:

Tynki klasztoru chłoną nasze westchnienia.
Trąby obwieszczają święto Archanioła.
Stragany pełne glinianych garnków i koszy
z wikliny. Chodzimy wkoło trochę śmieszni
w tłumie dźwigającym maselniczki, drewniane łychy.
Robimy zdjęcia. Szukamy rzeczy, które są nam
potrzebne: na przykład kwiaty z kolorowego papieru.

(ODPUST)

O ile nie można mieć wątpliwości co do kleszczowych westchnień, które wchłaniane są w klasztorne tynki. Tak sens istnienia bezpośredniej relacji przechadzki między straganami precelkami, kapiszonowcami, cepeliowymi wyrobami wydaje się nie być tak oczywisty co właściwości akustyczne tynków wapiennych zabytkowych klasztorów. Równie dobrze można spisać opowieść Piotra Kraśko, który w chwili słabości opowiada o procedurze golenia. Jakość estetyczna tego opisu w konfrontacji z relacją eskapady odpustowej byłaby co najmniej taka sama jeżeli nie lepsza.

Ale jakości nie można wymagać od autora tomiku „Ę”. Zanim Krzysztof Kleszcz poznał tajemnicę swego przeznaczenia, musiał kilka razy na poziomie mentalnym odbyć indywidualną pielgrzymkę od swojego poczęcia do śmierci. I oto kolejny fragment. Tym razem relacja o śmierci (nie można przecież być poetą nie mając na swym koncie przynajmniej jednego tekstu o śmierci):

Pragnienie niemożliwego zaczyna się od radia,
żeby tak przewinąć piosenkę. Kubek odwraca ucho,
roślina w doniczce pnie się byle dalej od głośnika.
Z całej siły naciskam hamulec, ale nie działają
klocki, linki. Po monitorach przeskakują liczby,
zmieniają się kursy walut. Głowa schowana w golf,
a golf w szare miasto. Rozpinam za duży parasol -
rozśmieszam deszcz. Czekam, aż w zabłoconych butach
przyjdzie czas.

(PRZED CZASEM)

Lektura i refleksja nad „ĘKrzysztofa Kleszcza powinna skutkować ogólnonarodową debata nad potrzebą istnienia ministerialnego funduszu, z którego można by finansować auta z poduszkami powietrznymi dla poetów ew. dla kandydatów na poetów (w wersji przynajmniej dla kierowcy). Kto wie jak potoczyłoby się życie Krzysztofa Kleszcza, gdyby na końcu swej wewnętrznej pielgrzymki ujrzał siebie nie ginącego w rozklekotanym golfie, ale umierającego gdzieś w luksusowym hospicjum, otoczonego przez stado przepięknych negroazjatek. Być może estetyka seksownych kobiecych ciał, odzianych w skąpe mundurki pielęgniarek, jędrnych cycków, tyłków w gruszkę zawładnęłaby jego umysłem do tego stopnia, że nigdy w życiu nie napisałby ani jednego wiersza. Jakiż to pożytek byłby dla kultury a mała strata dla ministerstwa, które i tak w skali roku przepierdala grube bańki na tonery do drukarek.

tag_iconTags: |

You can follow any responses to this entry through the RSS 2.0 feed. Both comments and pings are currently closed.

-