marek trojanowski, requiem dla przyjaciela

kwiecień 30th, 2009 by trojanowski marek | Filed under Bez kategorii

Jacka poznałem kiedyś tam. Wiecznie niedogolony grubas, niechlujnie ubrany, niedomyty z tłustymi włosami – a na końcu: zafajdany własnymi odchodami.

Jacek był klasycznym komunistą, solidnym i co gorsza: utopijnym. Pierwsze nasze spotkanie wyglądało tak: w okolicy pierwszomajowej zbieramy się na nieoficjalnym spotkaniu między znajomymi. Jacek był znajomym znajomych.
Pijemy wódkę, jemy ogórki, suchy chleb i cebulę. Pijemy dużo wódki. W okolicach połowy drugiej flaszki na łeb nabieram animuszu. Wchodzę na jedyny stolik w pokoju hotelu asystenta i recytuję wiersz Majakowskiego, który szedł jakoś tak:

Krzyczą poecie:
Zobaczyć by cię przy warsztacie tokarskim
A co tam wiersze
Puste to przecież
Trudniej przy pracy naginać karku

….

Chwieję się, bekam. Pijacką czkawkę łapię na frazie:

„my szlifujemy mózgi pilnikami języków”

W pewnym momencie trace równowagę. Do połowy wypita butelka wódki wyborowej wypada mi z ręki. Leci. Widzę trajektorię ruchu i chcę ją złapać. Jacek mnie wyprzedza. Złapał flaszkę w locie i trzymając zapalonego papierosa w ustach kończy:

a krzykaczy do młyna
młynarzom służyć
wodą przemówień obracać koła

Padłem. Zasnąłem. Mija pijacki odcinek czasu – może dziesięć minut, może kilka godzin a może doba. W każdym razie wystarczająco dużo by przegapić istotną część akcji. Otwieram oczy i widzę jak Jacek rozmawia z kolegą kolegi. Słyszę o Lenienie i o tym, że w Conjectures adn Refutations albo gdzieś tam indziej (nie pamiętam, bo byłem pijany) jest jakiś tekścik Poppera, w którym chwali on Włodzimierza Ilicza i co z tego wynika dla nauki polityki, dla filozofii i w ogóle. Zasypiam znowu.

I budzę się. Ktoś mnie budzi. Jakaś dziewczyna, która mnie zna. A ja jej nie znam. Ona zadaje pytania i nalewa mi wódkę. Oczywiście chcę trzymać fason więc piję. Rozglądam się i widze fatalny krajobraz: kolesie upici. Śpią wszyscy – wszyscy oprócz mnie i Jacka. Dziewczyna się nie liczy. Ona nie piła.

Szukałem w głowie jakiejś ciekawej myśli, celnego spostrzeżenia. Wyjątkowo nie chciałem wyjść na głupka. Jacek polewa. Pijemy i rozmawiamy. Zasypiam w połowie jego słowa:

Faurisson udowodnił, że komory gazowe nie istniały…

Dopiero kilka lat po tym zdarzeniu udało mi się obalic tezę Faurissona argumentem statystycznym, który przekonał Jacka. Ale do rzeczy.

Imprezę ku czci święta robotniczego i krwi proletariackiej zapamiętałem jako szczególną projekcję dziwnego filmu. Film był oczywiście urywany, ale za każdym razem kolejny epizod otwierała ta sama klatka: obraz Jacka z kieliszkiem w ręku.
Wszyscy spali, a on pił.

Niewiadomo kiedy Jacek zaczął gubić się gdzieś w drodze. Pił i pisał. Pisał i pił. A później , kiedy się zupełnie pogubił, bez wypicia ćwiartki wódki nie potrafił załogować się na ulubionym portalu: kurnik.pl. Jako namiętny szachista, wszystkie wolne chwile spędzał przed komputerem i wysysał z światłowodowego łącza uniwersytetu ostatnie poty rozgrywając kolejne partyjki. A chwil wolnych pracownik akademicki ma od chuja, bo Grywał w osobliwy sposób.

Partyjka zaczynała się zawsze w milczeniu. Po około minucie Jacek mówił do monochromatycznego monitora:
- Przegrałeś. Masz mata w pięciu ruchach.
Mijała kolejna minuta. I kiedy popielniczka obok Jacka zaczynała przypominać z wyglądu jeża, zaczynał nerwowo klikać myszką i mówił:
- Patrz, przegrałem. Chcę rewanżu. Boisz się? Przegrasz! Wiesz, że przegrasz! Ha!
Rozgrywał potem kolejnych kilka partyjek. Nawet miał całkiem przyzwoite statystyki, wygrywał 50 % partii. Przynajmniej na początku naszej znajomości. Później, kiedy przegrywał z wódką, przegrywał większość rozdań.

Scena:

Pokój czterysta i coś tam. Wtorek. Godziny popołudniowe. Jacek ma przerwę między zajęciami a ja konsultacje. Czekam na studentów a że jest dopiero połowa semestru żaden się nie pojawia. Wszyscy zlecą się dopiero na dwa tygodnie przed sesją i będą piszczeć, wymyślać głupie usprawiedliwienia, będą chować półtorej metra pod ziemią mamusie, tatusiów, ciocie, wujków by wycyganić odrobinę współczucia. Ale chuj z tym. Wówczas siedzieliśmy sami. Jacek – jak to zwykł mawiać: pykał w szaszki, ja czytałem książkę, którą miałem pod ręką: Dialektik der Aufklärung. Czytam, czytam i w którymś momencie cytuję na głos: „czy ty wiesz jak bardzo ciebie nienawidzę”
Jacek, kiedy to usłyszał, odwrócił się i mówi: Adorno, Dialektyka oświecnia, stron ta i ta. Sprawdzam, faktycznie, strony się zgadzały.

Kiedy lepiej poznałem Jacka dowiedziałem się, że od kilkunastu lat pisze habilitacje ze szkoły frnakfurckiej. Przynajmniej mówi, że pisze.

Wątpię, by Jacek napisał habilitację. Talentu i umiejętności ma za 100 tysięcy polskich profesorów. Nie o to chodzi. Jacek brakuje cierpliwości do dłuższych form. Sprawdza się w krótkich felietonach, w dwudziestostronicowych artykułach. Jest mistrzem tych form.

Gdyby Jacek urodził się gdzieś w Niemczech, dzisiaj zamiast Adorno cytowano by jego teksty. Niestety Jacek urodził się w Polsce. Co gorsze: pracował w Zielonej Górze i co było zbrodnią niewybaczalną: był filozofem.

W 2006 roku weszła w życie nowa ustawa o szkolnictwie wyższym. Pracownikom kazano podpisać tzw. „lojalki” – czyli deklaracje, że etat na uczelni takiej a nie innej jest pierwszym etatem. Jacek nie podpisał, bo dorabiał sobie gdzieś tam w centralnej Polsce, w szkole prywatnej. Podtykano mu ten papierek za każdym razem, kiedy pojawiał sie w pracy. Ten zapewniał, że odda podpisany za tydzień i tak w kółko. No i postanowiono mu się dobrać do skóry. A zrobiono to tak.
Jacek dojeżdżał na zajęcia do Zielonej Góry z Warszawy. Przyjeżdżał raz w tygodniu, na jeden dzień. Miał wykłady i konsultacje, po których pędził na nocny pociąg powrotny. Ale któregoś razu dowiedział się, że zmieniono mu plan zajęć. Że musi przyjechać na jedną godzinę w poniedziałek, jedną godzinę będzie miał we wtorek. Że grupa B z drugiego roku przyjdzie na 15 w czwartek i że tak będzie już cały czas. Jacek splajtował.

Zanim skapitulował, Jacek oddalił się od wszystkich. Widziałem go, kiedy zataczał się w drodze na wykład. Jak wypadał z drzwi taksówki. To znaczy, jak go taryfiarz wyciągał, sam nie miał na to siły. W końcu widziałem jego białą koszulę i jasne, materiałowe spodnie zabrudzone jego fekaliami. Jacek w pewnym momencie stracił kontrolę nie tylko nad własnym pożądaniem ale także nad sobą.

Zapamiętałem go tak: jest on, jest wódka i rozmowa. Koniecznie w tej kolejności.

Jacek zniknął. A ja myślę o nim. Myślę o leworęcznym geniuszu, utaplanym we własnym gównie. Nie przeszkadzają mi pobrudzone gazety, które podkładałem na jego fotel, by nie pobrudził tapicerki. Ale brakuje mi w sposób istotny jego genialności, brakuje mi obecności człowieka, z którym można było porozmawiać.

tag_icon

You can follow any responses to this entry through the RSS 2.0 feed. Both comments and pings are currently closed.

-