Jarosław Lipszyc, poczytalnia

marzec 4th, 2009 by trojanowski marek | Filed under analiza

.

Był rok 2000., był i minął. Tak zwyczajnie się skończył. Pamiętam, że byłem bardzo zawiedziony tą pospolitością. Pani, która w telewizji wróży codziennie z kart i przepowiada przyszłość każdemu, kto się do niej dodzwoni, przepowiedziała mi – zresztą nie tylko mi, ale wszystkim, którzy wówczas oglądali kanał astro.tv – że w sylwestra 2000 r., znany mi świat legnie w gruzach. Że na jego zgliszczach wykiełkuje jakość do tej pory nieznana, rzeczywistość bezprzymiotnikowa, dla której dopiero trzeba będzie wynaleźć określenia.
Zgodnie z trzyminutową relacją telewizyjnej specjalistki od czasu przyszłego, koniec świata miał wyglądać następująco (cytuję dosłownie. Dobrze zapamiętałem wróżbę nie dlatego, że zapłaciłem za nią 190 zł, które doliczono mi do rachunku telefonicznego, ale z powodu scen drastycznych, które mi pani wywróżyła):

Wróżka: Ziemia się rozstąpi. W płomieniach zginie większość ludzi, ale pan przeżyje.
Ja: A żona?
Wróżka: Ona też
Ja: Jest pani pewna?
Wróżka: Tak, ale się upewnię. O następna karta… chwilę… chwilę… to wisielec, oznacza śmierć. Jednak nie, i ją czeluść pochłonie. Tak, niestety, ona także…
Ja: Uff, co dalej.
Wróżka: Będzie koniec świata.
Ja: Ale ja na pewno przeżyję?
Wróżka: Tak, bez wątpienia, karty mówią, że tak.

Pierwszego stycznia 2001 roku nic się nie zmieniło. Obudziłem się jak zwykle u boku tej samej baby, z którą od lat żyję, u boku której od lat zasypiam, której smród z zepsutych zębów od lat wącham. Gdyby nie ten fetor zgnilizny, który wieczorem i tuż nad ranem bywa szczególnie nieznośny, może nie miałabym szczególnych powodów do narzekań. Jednak ani gumy miętowe, ani tik-taki, które jej podsuwałem każdego dnia i tuż przed pójściem do łóżka nie skutkowały. Tyle razy jej mówiłem o postępach w dziedzinie stomatologii. Opowiadałem o bezbolesnych znieczuleniach i o tym, że już nie boli. Ale ona zamiast na dentystę wolała wydawać pieniądze na wykałaczki, którymi wydłubywała naprawdę spore kawałki jedzenia z dziur w zębach. Brała je następnie między palce, rozgniatała i wwąchiwała się w fetor, który wydzielał się z nadgniłych resztek jedzenia.

Dlatego łatwo sobie wyobrazić powód, dla którego jak nikt inny na świecie, to właśnie ja, wyczekiwałem katastrofy milenijnej. Cudu odmiany, który się przytrafia raz na sto lat.

Równie łatwo można sobie wyobrazić moją pretensję do świata, który się nie zmienił; moją nieufność do panów i pań z telewizji; mój brak wiary w moc kart tarota. Każdego poranka i każdego wieczoru te same żale, te same pretensje tyle że za każdym razem odrobinę większe. Miałem pewność, że to tylko kwestia czasu zanim ta narastająca substancja psychiczna osiągnie któregoś dnia masę krytyczną. Świadomość, że długim nożem kuchennym zakończę życie istoty, która dosłownie zatruwała mi życie, dodawała mi ochoty do życia.

Dzisiaj, tj. 26 dnia miesiąca luty roku 2009 odczułem na chwilę ulgę. Nie dlatego, żeby moja żona odwiedziła w końcu gabinet stomatologiczny. Nie dlatego także, żebym ją zamordował a odciętą głowę ukrył w hermetycznie zamykanym pojemniku. Przyczyna poprawy mojego samopoczucia była inna. Okazało się – co odkryłem dopiero po 9. latach beztroskiej niewiedzy - że w 2000 roku świat był o krok zaledwie od katastrofy, że ten sam krok dzielił mnie od ocalenia.

Otóż 2000 roku w warszawskim wydawnictwie Lampa i Iskra Boża wydany został tomiczek Jarosława Lipszyca pt. Poczytalnia. Tomiczek tomiczkiem. Niby zbiór wierszyków wieszcza polskiego, ale jednak nie. Nie w tym konkretnym przypadku. O jakości tej poezji, o zbawiennym novum, o sile w niej zawartej równej impetowi asteroidy przedzierającej się przez atmosferę by pizdnąć w ziemię i spulweryzować ją, zmienić w kosmiczny pył, przekonuje już pierwszy tekst „słuchaj”, który Lipszyc zadedykował Tomaszowi Januchcie. Oto fragment:

to oczywiste mówisz jak dla ciebie nic
a dla mnie wszystko traci kolory i ląduje w ostro skontrastowanym
to syndrom kastracji powiem re
interpretacja reinkarnacji o!
jakbym w ogóle nic nie mówił
nic nie zmienia faktu że cmok cmok absmak
ale soczyście

Gdyby na powierzchni mojego mózgu znajdowało się o 10 fałdek więcej, zapewne w chwili, w której odkryłem istotę przerzutni: „re – interpretacja” miałbym swojego (sic!) penisa w lewej dłoni, ściskałbym go tak, jak tylko ja potrafię i masturbowałbym się płynnym ruchem: góra dół, góra dół.

Akt samogwałtu byłby krótki. Dotrwałbym zaledwie do frazy: „cmok cmok absmak”. Nie mam pojęcia, co znaczy i co znaczyć może kategoria „abmsak”, ale wiem jedno, że w tej samej chwili, w której bym się doczytał do tego cmokającego miejsca w tekście, miałbym dosłownie w garści kilka miliardów istnień ludzkich. Minutę po tym, jak wtarłbym lepką, białawą ciecz w spodnie poczułbym się przez kilka sekund jak uczestnicy konferencji w Wannsee w czterdziestym drugim, którzy właśnie osiągnęli porozumienie we wszystkich ważnych kwestiach.

Z nieuchronnym nadejściem strony kolejnej zmienia się moje samopoczucie. Lipszyc pisze:

te zdania pąki zdań pęta
zapętlenia
prawdziwe barokowe szaleństwo!
powoli można zaśmiecić odwrócić uwagę od pewności
rutyny naszych splątań

W tym miejscu nie w głowie mi już samozadowolenie, ale troska o dobro kultury narodu polskiego. Chwytam za telefon, dzwonię do ministerstwa kultury i zadaję proste pytanie:

- Czy z polskim rękodziełem wszystko w porządku? Jak tam panie od makram i gobelinów?
Czy nowe pokolenia Polaków, na pracach ręcznych w podstawówce uczone są narodowej techniki wytwarzania ozdobnych kwietników ze sznurka do snopowiązałki? Czy sekretna sztuka splotu sznura, z którą równać się może japońska origami, przetrwa?

Sekretarka ministra obiecuje, że wszystkie moje pytania przekaże panu ministrowi, kiedy tylko ten wróci z ważnego posiedzenia. Odkładam słuchawkę. Wczytuję się dalej, ale nie na długo. Kilka wersów dalej zaczyna mi głowa podskakiwać. Czytam:

zdania są krótkie
wersje ostateczne
poglądy ustatkowane
tonących się nie uraduje

W tej samej głowie, która podskakuje rodzi się pytanie o sens wyrażenia:

tonących się nie uraduje

I znów sięgnąłbym do rozporka. Bowiem nowatorski, neolingwistyczny manewr bojowy – wymiana „t” na „d” – zawładnął mną bez reszty. Niestety, jak zwykle o tej porze dnia pojawiła się małżonka z tym samym pytaniem:

- Obciągnąć ci?

Dziwne jak łatwo można nauczyć się separacji niektórych zmysłów. Ostatnio uświadomiłem sobie, że nie muszę zatykać palcami nosa by nie czuć zapachów. Mimo wewnętrznych sprzeczności sensualizm jest do zanegowania z pozycji samego sensualizmu.

Wracając jednak do Lipszyca i do katastrofy, która minęła świat zaledwie o włos. W neolingwistycznym na wskroś tomiku pt. „Poczytalnia” jednym z najciekawszych, bo najbardziej zbliżających do katastrofy, tekstów jest „dyptyk obłędny”. Jarosław Lipszyc staje wręcz na wysokości języka (bo przecież nie zadania), gdy wymyśla swoje potworniki (to neolingwistyczny rebus: potwory + języki):

…ciekawość którą trudno
i nudno wtłoczyć w cienkie rurki…

...słowo dawno wyszło z życia…

…duszy mężatki z dwojgiem dzieci która pewnego dnia
wstaje zza stołu od komputera taśmy montażowej biurka i biura…

…przyjdą się źle bawić w karty
dań tańczyć dancing i cafe cologne wielki bal z otwarcia…

…naiwne myśli co jest co co co….


I tak każdy kolejny lipszycowy neolingwistyczny potwornik z tomiku „Poczytalnia” zbliża mnie do prawdy o milenijnej katastrofie, którą przeoczyłem ja, której nie dostrzegł świat, a w szczególności moja żona ze swoim spróchniałym uzębieniem. Teraz mogę mieć jedynie pretensję do wydawnictwa Lampa i Iskra Boża, że nie zadbało o odpowiedni marketing dla lipszycowego dzieła. Jestem pewien, że gdyby tylko świat w 2000 roku obiegły lipszycowe słowa:

trawa jak papier ścierny niebo jak ścierka rozpostarte na proszek przyklejony do płótna
widzę zatacza małe i duże koła
pikuje w dół

(obrona cywilna)

albo:

rozsypię trutkę i wślizgnę się w trud snu

(miłosny akt analogii)

lub o:

wiecznym odpoczynku w pancernym sejfie

(rozpocząć akcję asenizacyjną)

Gdyby tylko poeta zdecydowałby się dziewięć lat temu ogłosić swoje słowa poza nakładem 500 egzemplarzy „Poczytalni” – gdyby nie tylko rodzina i najbliżsi znajomi, ale cały świat dowiedział się o tym wszystkim, co polski wieszcz neolingwista miał do powiedzenia - właśnie w tej chwili mielibyśmy dziewiąty rok ery zlodowacenia za sobą, moja żona robiłaby za zamarznięty kawałek mięsa, a ja siedziałbym przy ognisku i wymyślał nazwy dla tych dziwnych stworzeń futerkowych z zielonymi siekaczami, których pełno dookoła.

tag_iconTags: | |

You can follow any responses to this entry through the RSS 2.0 feed. Both comments and pings are currently closed.

-