Urszula Kozioł, Horrendum

sierpień 27th, 2010 by trojanowski marek | Filed under analiza

.

Edek, powiedz jak to jest. Kiedy wchodzisz do marketu i błądzisz między regałami, a później gdy stoisz w kolejce do kasy, to czy słyszysz za plecami GŁOSY: „to on, mówię ci, to Pasewicz. Nie, nie. To chyba nie on. To on, poważnie, na sto procent, że on”?

Edward Pasewicz może publicznie olać indagującego wraz z pytaniem. Na podobny popis ekshibicjonizmu zdobyć się może pozostała część zainteresowanej tematem populacji. Jednak niezależnie od konsystencji i składu chemicznego moczu oraz siły strumienia na to pytanie odpowiedzieć należy, gdyż będzie to jednocześnie odpowiedź na pytanie o szerokość marginesu recepcji poezji.

[uwaga: trudność z koncentracją. Podsłuchuję Kurta Weila, stąd ta pokraczna konstrukcja zdaniowa]

W przeciągu ostatnich kilkunastu lat wymyślono prawdopodobnie wszystkie slogany dotyczące relacji między poezją a krytyka literacką. Że poezja tylko dla krytyki, że krytyk to idealny czytelnik, i że idealny poeta to taki, który potrafi napisać wiersz dla idealnego krytyka.

Później – albo może kolejność była odwrotna – ktoś wymyślił drugi slogan: że poezja jest dla poetów. Że poeci piszą dla innych poetów. Że jeden poeta czyta wiersze drugiego poety i że ten drugi pisze dla trzeciego, a trzeci uszczęśliwia swoimi wierszami czwartego itd.

Na końcu pozostał gdzieś w zawieszeniu, w obawie przed każdą formą werbalizacji strach, że być może poezja jest dla nikogo. Że nie istnieje nie tylko czytelnik ale także odbiorca wiersza. Ten strach ma swoje drugie, bardziej przerażające oblicze. Przyjęcie tezy: „poezja jest dla nikogo” oznacza pogodzenie się z faktem, że produkcja liryczna w postaci wydawanych tomików doskonale wyczerpuje zakres semantyczny powiedzonka: „psu na budę”. Że wszystkie publikacje, książki poetyckie cały ten papierowy biznes jest dosłownie z papieru, jest jakąś kuriozalną odmianą potiomkinowskiej wioski tyle, że mniej trwałą bo zamiast dykty tu w konstrukcji użyto kartonowych okładek lub też, że jest zwykłym wypełnianiem misji o nazwie: „krzewienie kultury” wpisanej w statut mediów oraz wydawnictw.

Jacek Dehnel wychodząc rano po bułki do marketu i chcąc usłyszeć GŁOSY przebiera się. Czarna pelerynka, cylinder też czarny i laska odpowiedniej długości i czarne buciki. Żerując na popkulturowym wyobrażeniu rycerza z Gotham City próbuje utrwalić swój wizerunek. Chce być rozpoznawalny. Jeżeli numer z Batmanem nie wychodzi, to gotów zdjąć obuwie i skacząc po peerelowskich meblościankach udawać zdziczałego potomka arystokratycznego rodu Greystoke’ów, pokrzykując rytmicznie :
- Banana! Banana!

Załóżmy jednak, że mimo niesprzyjających po temu okoliczności coś takiego jak godność w świecie literackim jeszcze istnieje oraz że są ludzie piszący wiersze, którzy nigdy nie wespną się na szafę i nie poproszą o banana. Przypuśćmy, że aby być rozpoznawalnym poetą nie trzeba kupować stroju Batmana, by – pocąc się niemiłosiernie – paradować w nim od 10.00 do 18.00, w godzinach urzędowania. Dla potrzeb czysto teoretycznych przyjmijmy także, że istnieje w polskojęzycznej populacji taka jej część, która jest żywo zainteresowana najnowszą poezją. Jeżeli tak jest, to jak wytłumaczyć fakt, że Edward Pasewicz nie słyszy GŁOSÓW po wyjściu z domu. Jak zatem wytłumaczyć fakt, że Dorota Robaczewska – poetka tej klasy co Jacek Dehnel – każdego ranka w drodze po bułki i mleko musi przedzierać się przez tłumy fanów, których zapału i determinacji nie jest w stanie ostudzić jednostka GROM dorabiająca po godzinach? Czy ten kraj nigdy nie otrząsnął się z barbarzyństwa duchowo-kulturowego?

Czy pokolenia tresowane na wersach:

Lecz zaklinam — niech żywi nie tracą nadziei
I przed narodem niosą oświaty kaganiec;
A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!…

może czytać najnowszą poezję polską? Czy w nowoczesnych utworach literackich współczesnych człowiek jest w stanie odnaleźć coś interesującego dla siebie a następnie przyswoić to z taką mocą z jaką masy społeczne - których jest cząstką - wchłaniają słowa:

Nie daj się, ludzie niech swoje myślą
Nie daj się, z diabłem do piekła wyślą
Nie daj się, warto być w życiu tylko sobą

Na tym etapie rozważań pojawia się Jan Kowalski.

Jan Kowalski jest statystycznym Polakiem. Ma jedno dziecko (bo wg statystyk należy mieć tylko jedno dziecko) i żonę też ma, której co miesiąc oddaje swoją statystyczną pensję w wysokości 2700 zł. brutto. Do pracy wychodzi o statystycznej porze – przed ósmą rano. Wraca także zgodnie z statystycznym zegarem: po 18.00. Czasami wróci później. Na jedno z najczęściej zadawanych pytań współmałżonki: „gdzie byłeś” – wg statystyk z 2009 r. – statystyczny mąż i ojciec wymyśli statystyczne kłamstwo: „musiałem zostać po godzinach” czym sprowokuje statystyczną awanturę, spór o ilość wypitych piw oraz na temat złego wpływu kolegów.

Jan Kowalski należy do tej połowy społeczeństwa, która wg statystyk czyta przynajmniej jedną książkę w roku. Żeby wprowadzić mały element irracjonalnych do tych jakże przeraźliwie statystycznych rozważań załóżmy, że Jan Kowalski – tak się szczęśliwie złożyło – wydał w 2010 roku dwadzieścia sześć złotych na zakup książki. Zatem nie tylko należy do tej połowy narodu, która czyta ale także zalicza się do tych statystycznych 30% z połowy, która zanim przeczyta jedna książkę w roku wyda na nią pieniądze.

Pewnego niedzielnego popołudnia, którego przebieg oraz dynamikę także dałoby się przedstawić za pomocą statystyk rocznych, gdyby takowe istniały, nasz statystyczny bohater zasiadł do lektury. Kowalski właśnie odpoczywał po imprezie, które jak wynika ze statystyk zawsze przypadały na noc z soboty na niedzielę. Bawił się jak przystało na statystycznego Polaka w średnim wieku. Żonę zostawił w domu z dzieckiem a sam spędził noc z seksownymi koleżankami z pracy oraz z kolegami, z którymi wypił kilka butelek wódki. Statystyczny Polak, jak to wynika z najnowszych badań, wypija coraz mniej alkoholi wysokoprocentowych, preferując raczej wino czy piwo. Nasz Kowalski ma gdzieś najnowsze statystyki. W tym zakresie nie identyfikuje się z wydelikaconymi, metroseksualnymi lalusiami badanymi w 2009 roku lecz ze starą, statystyczną gwardią, która w 2007 r. potrafiła przelać przez gardło 16,7 milionowa litrów wódki. To upodobanie oraz mocna głowa – jak to wynika ze statystyk – nie imponuje statystycznej koleżance z pracy. Jednak takimi drobnostkami nasz Jan Kowalski się nigdy nie przejmował. Każdy statystyczny sobotnio-niedzielny wieczór kończył się statystycznie – tzn. z nosem w majtkach statystycznej koleżanki. Co robiła wówczas statystyczna żona, gdy jej mąż spełniał swoje statystyczne obowiązki? – Tej kwestii jeszcze nie zbadano

Wracając do popołudniowego rytuału. Otworzywszy książeczkę na losowo wybranej stronie przeczytał fragment:

aż chciałoby się napisać
lingwo
ojczyzno moja –
stale
noszę ją w sobie

tę lingę moją
nie moją
tę jakąś bezbrzeżną
zalążnię
w której pluskają umykające
wymigujące się
wybłyskujące i gasnące znów
drobne zalążki wierszy moich
nie moich
rozproszone

[lingwa]

Łatwo sobie wyobrazić jego zdziwienie kiedy okazało się, że pachnący farbą drukarską nabytek nie jest sensacyjną powieścią czy też baśniową historia o czarodzieju w okularach ale tomikiem poezji. Trzeba wiedzieć, że prawdopodobieństwo trafienia tomiku poetyckiego w statystycznym empiku jest bliskie zeru. W labiryncie regałów obładowanych książkami, atlasami, poradnikami, gazetami trudno znaleźć drogę do wyjścia nie wspominając o odnalezieniu cieniutkiej i zwykle nie rzucającej się oczy książeczki z wierszami. Ale nasz Jan Kowalski miał więcej szczęścia niż inni statystyczni Kowalscy. Mógłby zadać sobie pytanie: „dlaczego ja? Dlaczego padło właśnie na mnie?”. Lecz w eksplikacji tych przypadków, w których mamy do czynienia z ingerencją Ślepego Losu wszystkie teorie naukowe, statystyki oraz inne racjonalizacje zawodzą. Kowalskiemu nie pozostało nic innego jak z pokorą przyjąć ów dar od Losu – co też uczynił.

Pojawia się pytanie: ilu Polaków po przeczytaniu zdania: „aż chciałoby się napisać lingwo ojczyzno moja – stale noszę ją w sobie tę lingę moją nie moją tę jakąś bezbrzeżną zalążnię w której pluskają umykające wymigujące się wybłyskujące i gasnące znów drobne zalążki wierszy moich nie moich rozproszone” zdecyduje się na dalszą lekturę? Ilu zaś porzuci popołudniowe czytanie?

Nasz Kowalski wyłamał się spod racjonalnego jarzma liczb i kolorowych słupków, którego ciężar odczuwał w każdej minucie swojego mieszczańskiego, przewidywalnego życia. Wbrew zasadom dyktowanym przez zdrowy rozsądek, na przekór bólowi głowy, który odziedziczył w spadku po suto zakrapianej nocy zdobył się na akt w tych okolicznościach heroiczny: oddał się procesowi refleksji.

Analizując fragment: „lingwo ojczyzno moja” dotarł do takich pokładów wspomnień z dzieciństwa, w których pojawiła się chuda nauczycielka języka polskiego z hemoroidalnie pomarszczoną twarzą. Przypomniał sobie mękę: uczenie się na pamięć Inwokacji z Pana Tadeusza oraz to, jak egzekwowano ową znajomość dzieła narodowego wieszcza w trakcie 45. minutowej lekcji. To było najdłuższe 45 minut w jego życiu. Nigdy wcześniej a także i później nie miał okazji zaobserwować tyle sadystyczno-demonicznej pasji na twarzy człowieka. Chociaż dzisiaj nie był pewien czy polonistka o gruźliczej sylwetce wymachująca kijem nad głowach tych, którzy nie mogli sobie przypomnieć do jakich to miejsc miała zostać przeniesiona dusza utęskniona, była w ogóle człowiekiem.

Otrząsnąwszy się ze złych wspomnień Kowalski czytał dalej:

obejmę deszcz
oburącz
żeby przytrzymać się chmury

[Gamy I]

Tym razem statystyczny Kowalski zareagował statystycznie – wybuchnął śmiechem. Śmiał się i śmiał, śmiał i śmiał, a kiedy jego statystyczna małżonka zaniepokojona tym jakże niestatystycznym śmiechem (ilu ludzi jest w stanie śmiać się nieprzerwanie przez dwie godziny i czternaście minut?) zapytała o powód jego zadowolenia zrobił jej wykład na temat: sztuki obejmowania deszczu oburącz żeby się wspólnie pośmiać.

Zanim statystyczny Kowalski udał się do innych statystycznych zajęć, zdążył przeczytać jeszcze kilka wierszyków.

Wierszyk pierwszy przeczytał w całości tylko dlatego, że był krótki:

Mam uczulenie na końską sierść
zatem nie jeżdżę konno
od psiego pyska boli mnie ząb
oraz na wskroś przenika mnie ziąb
no i do mężczyzn naganną
bezustanną mam skłonność
jak mniemam

[melodyjka]

Wierszyka drugiego przeczytał zaledwie fragment. Ale to i tak dużo, gdyż po przeczytaniu wersów na temat „oczywistości kuli u nogi dmuchawca” uznał tekst za bezbrzeżnie głupi:

to co bliskie co wydaje się
oczywiste jak choćby ta u nóg kula
dmuchawca

ta jego konstrukcja jakże się ma
do mnie
nie mówiąc o tym jak to się ma
względem kosmosu

horrendum

każde z osobna nasionko
przezroczyste nie
ważkie
wzlotne

ble, ble, ble

[Horrendum]

W poniedziałek Jan Kowalski zjawił się punktualnie o 8.00 w biurze. Z aktówką, w garniturze, dokładnie ogolony i uczesany – oto statystyczny przedstawiciel klasy średniej. W trakcie przerwy na lunch opowiadał o swoich sobotnioniedzielnych perypetiach. Wymieniał się z kolegami statycznymi danymi na temat konsystencji śluzu pochwowego statystycznej koleżanki pracującej w dziale Obsługi Klientów Biznesowych. O wierszach Urszuli Kozioł nie wspomniał ani słowem. Mało tego – statystyczny Jan Kowalski nie wie, że czytał wiersze Urszuli Kozioł z tomiku Horrendum – gwiazdy rodem z PRL-u – której biogram w tym spis publikacji, nagród i wyróżnień zajmuje całą stronę w wikiepedii.

Wygląda na to, że w statystycznych społeczeństwach życie statystycznego poety nie jest łatwe.

tag_iconTags: |

You can follow any responses to this entry through the RSS 2.0 feed. Both comments and pings are currently closed.

-