Paweł Kozioł, Wpław

marzec 5th, 2009 by trojanowski marek | Filed under analiza

.

Kolumbijscy przemytnicy narkotyków opanowali wiele technik robienia w tak zwanego chuja celników, policję a nawet agentów FBI, którzy – o czym wiadomo z filmów amerykańskich – są nie do zrobienia w chuja, choćby nie wiadomo jaki ów chuj miałby być.

Redaktorzy wydawnictw literackich, podobnie jak gangsterzy z Ameryki Południowej, także prześcigają się w wynajdowaniu coraz to nowych metod w przemycaniu do oficjalnej rzeczywistości literackiej, salcesonu, który przypadkowo pocięty został na wersy i strofy. Te metody nie są jeszcze tak wyrafinowane, jak te stosowane przez przemytników koki, ale wyraźnie widać gwałtowną tendencję o charakterze nie tyle ewolucyjnym, co rewolucyjnym w zakresie redakcyjnej metodologii wciskania czytelnikom gówna.

Przykładem może tu być dzieło pt. Wpław, które napisał pospolity i skromny, żerujący gdzieś na uboczach wielkiej areny poezji, poeta z rocznika siedemdziesiąt i coś tam o imieniu Paweł i nazwisku Kozioł. Razem: Paweł Kozioł.

————————————————————————————-

Paweł Kozioł, jak na prawdziwego Polaka przystało, zapragnął być wielki, sławny, mieć dużo pieniędzy, kupić mieszkanie w Warszawie, mieć fajną dupeczkę (najlepiej blond i okularkach w typie metroseksualnym), zapragnął udzielać wywiady w Tel-Awiwie, w Izraelu i chuj wie jeszcze gdzie. Ale w głębi ducha najbardziej pragnął zostać gwiazdą portalu nieszuflada.pl i żeby jego zdjęcie koniecznie znalazło się na stronce literackie.pl.

Wiedział, że najkrótszą drogą do osiągnięcia celu byłoby małżeństwo z Justyną Bargielską. Po ślubie, który pewnie zostałby obfotografowany z każdej strony przez Gilinga, a który bez wątpienia byłby bezpośrednio transmitowany w Internecie na wszystkich stronach przyszłej żoneczki i co oczywiste – na stronie Biura Literackiego, Paweł Kozioł nie musiałby już nic robić. Zapewne oblubienica, wierna słowom przysięgi sama pisałaby za ukochanego wiersze o rozwielitkach, rekinach, o niepokojącym spadku liczebności populacji krylu w okolicach okołobiegunowych i wpływu tego zjawiska na zwyczaje godowe wala błękitnego. Powstała dzięki temu poezja zaangażowana zapewniłaby Pawłowi nagrodę Nobla. Żaden filmik i żadne staranie Al Gore’a o dobro naturalnego środowiska nie mogłoby się zmierzyć z tekstami płynącymi z kochającego, świeżo poślubionego serca.

Ale Paweł Kozioł nie idzie na łatwiznę. Jest poetą, poetą z rocznika siedemdziesiąt i coś tam. Szlachetny niczym flaszka Russkoje Igristoje rozprawiczana tylko na przełomie mileniów, Paweł okazał się nosić w sobie coś unikalnego, w przypadku polskich poetów tak rzadkiego jak niedźwiadek panda na orbicie okołoziemskiej. A mianowicie Paweł Kozioł miał ambicję.

Skoro już zdecydował się zostać poetą, to chciał to zrobić sam, bez niczyjej pomocy – a zwłaszcza żony. Jak postanowił, tak tez uczynił. Ani się spostrzegł jak okazało się, że w ciągu kilku chwil zapełnił kilkanaście stron A4 wierszami. Teraz należało je tylko obwieścić światu, pokazać ludziom i aniołom, samemu stwórcy by mógł kontemplować dzieło swego dwunożnego stworzenia.

Dzięki pewnemu wydawcy, dzieło Pawła Kozła ujrzało światło dzienne. Zaległo w internetowych księgarenkach, znalazło się w sortymencie „Taniej Książki”. Paweł Kozioł był dumny. Musiał być. Kiedy zgodnie z umową wydawniczą redakcja przysłała na adres domowy Pawła egzemplarze autorskie, ten się bardzo ucieszył. Wreszcie mógł się pochwalić nie tyle kolegom i koleżankom, gdyż oni wiedzieli o jego marzeniach, ale przed rodzicami, którzy nie mieli pojęcia, że w miłosnym uniesieniu kilkadziesiąt lat temu spłodzili wieszcza.

Z wypiekami na twarzy i wpisaną w nią niepewnością oczekiwał reakcji mamy. Nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach spoglądał na ojca. „Co tam Winiarski i jego befsztyki, które nazywa eufemistycznie recenzjami! Tylko oni się liczą! Ich zdanie!” – myślał w duchu.
Dlatego łatwo wyobrazić sobie to rozczarowanie, gdy z ust rodzicieli niemalże w tym samym czasie padło pytanie:
- Synku, ładne te próbki tapet. Z jakiego sklepu ci to przysłali? Czy dają rabaty?

————————————————————————————————————

Tomik „Wpław” Pawła Kozła, to zbiór tekstów pozbawionych treści w sensie klasycznym.
Brak tu nie tylko przyczyny i skutku, ale przede wszystkim treści, która wypełniałaby przestrzeń między przyczyną i skutkiem, nadając sens temu związkowi. Innymi słowy: w tekstach Pawła Kozła są zdania, wyrazy, znaki i także te interpunkcyjne, ale poza tym nie ma nic. Przykład:

plączę sieć płaszcza, kable, szwy spójnego
słowa. i wiersz się sprzęga. zapraszam na pisk
mikrofony jak mewy: jeden, dwa, trzy. próba

(now my charms…)

Przykład drugi:

ultramaryna, ultradźwięki w czaszce. więc cała siłą, co została, jest
niczyja: zwykłe, twarde promieniowanie tła
na wspólnym zdjęciu. zwykła radioaktywność

(and what strength…)

I ostatni bajszpil:

wiersz jest najsłabszy. lepiony z tej samej
wegetatywnej wody. zaplątany wokół
klifów, nadbrzeży, marginesów. szum

(chich is most)

Prawda o dziełach zawartych w tomiku „Wpław” nie wymaga żadnego odkrycia. Powyższe przykłady nie były wyselekcjonowane intencjonalnie, by służyły za argument w dowodzie, którego konkluzja równałaby się owej złej intencji. Cytaty pochodzą z 3. pierwszych, kolejnych tekstów Pawła Kozła, opublikowanych w tomiku.

I zdaje się, że ta prawda o dziełach poety Kozła, nie była obca wydawcy, który zdecydował się wydać „Wpław”.

Każdy wydawca książek marzy o autorze, który napisze dla niego, dla siebie, dla milionowego zysku książkę o Harrym Potterze. Dlatego w redakcjach zatrudniani są specjaliści, którzy potrafią w zalewie manuskryptów odnaleźć to jedno dzieło, tego jednego autora – tego rodzynka, którego drukowanie zapewni pełną michę dziesiątemu pokoleniu spadkobierców praw autorskich. Ze specjalistami bywa jednak tak, że:

1) jako spece mają ustaloną markę w środowisku
2) znają innych środowiskowych speców

W pierwszym przypadku oddziałują jako autorytety, które olewając wszelkie prawa estetyki, sensu itp., mocą swojego sakramentalnego „TAK”, starają się uczynić z osła orła. W drugim, występują jako kumple kumpli. A najlepszy kumpel, to ten, który zawsze pomoże albo zrobi coś fajnego, miłego na zasadzie: ty mi i moim kumplom, to ja tobie i twoim. Obowiązuje tu żelazne prawo konsekwencji: kumpel mojego kumpla jest moim kumplem. Łatwo sobie wyobrazić, że i w tym przypadku osłom dorabiane są skrzydła, a tylko dlatego, że osioł lub oślica nagle zechciał wzbić się w przestworza i potrzebował skrzydeł. „Masz jakieś na stanie? Druknij, co ci szkodzi. Nie bądź chujem Romek i tak odchodzisz”

Ale z tomikiem „Wpław” Pawła Kozła było inaczej. Nie wydaje się być prawdopodobne, że któryś z redaktorów mógł parafować druk tekstów bez treści. Przeciwnie. Traktując tomik „Wpław” integralnie – to znaczy: sumując wytłuszczenia tekstów, studiując dokładnie obrazki, odszyfrowując anglojęzyczne wstawki, okazuje się że mamy do czynienia z wielkim wydawniczym eksperymencie.

Ale powróćmy na chwilę do kolumbijskich karteli kokainowych i ich metod upowszechniania białego proszku na całym świecie. Okazuje się, że narkotykowi bosowie fundują szkoły, w których biedne dzieciaki na parówkach cielęcych uczą się połykania prezerwatyw wypełnionych koką. Parówa połykana jest w całości a następnie wyciągana z gardła. Osobliwa technika może być w pewnych okolicznościach zabawna, jednak dla ubogich dzieci z Ameryki Południowej tego rodzaju lekcje są jedyną okazją by zobaczyć kiełbasę z bliska. Inne techniki polegają na połykaniu dużych czopków wypełnionych białym proszkiem, zbudowanych ze specjalnych polimerów, które mają się nie rozpuszczać w kwaśnym środowisku żołądka. Mają – bo technologia jeszcze wymaga dopracowania.

Wydawca „Wpław” także postanowił przetestować najrozmaitsze metody przemycenia tej wyjątkowej, beztreściowej papki tekstu, do świadomości estetycznej. Zamiast parówek i czopków używa: obrazków i wytłuszczenia pewnych części tekstu.

Oto rysunek:
Kwadracik, na nim helikopter, dwie pary babskich cycków ( jedne sflaczałe inne sterczące i jędrne), pięć kresek, jakaś konstrukcja przypominająca krzesło i pan stojący za nią. W tle coś tam jeszcze jest, co wymaga dopiero „hermetycznego” koniecznie odkrycia, bo to coś uległo „przesłonięciu” jako „zasłonięciu”, stąd należy uciec się do deskrypcji Heideggerowskiej o prześwicie i o aletei i o innych uczonych rzeczach.
Rysunek nie jest osamotniony w tym zawirowaniu znaczeniowym, które wywołać musi w każdym umyśle taka dawka piktorealnych cycków. Obok rysuneczku jak byk stoi dzieło Kozłowe, pt. „And my ending…”, które koniecznie domaga się cytatu:

ja niby wiem: to znowu dykcja zatrzaśniętych
drzwi, grodzi za którymi zaznaczają ostatni
błękitny pasek w miejscu, gdzie tamta twarda ściana
Wyjątkowe, niczym megaczopki z kokainą wypłukiwane na durszlaku z kupy pod bieżącą wodą, są także elementy wytłuszczone w tekście.Przykład:

W tekście „Gentile breath…” Paweł Kozioł nie zaskakuje pisząc:

sunie się taśma. spuszcza niebo wszystkie
tytuły burzy. potem rozwija twój
lekki oddech, lokuje cały alfabet raf

Zaskakuje jednak redaktor, który wyróżnił w tekście:

źle toczą się puste
rozmowy jak kalorie alkoholu

i:

no zobacz

oraz:

tak się odpływa

Połączenie tych pogrubionych fragmentów w całość skutkuje bardzo dobrym i sensownym tekstem w odniesieniu nie tylko do tego konkretnego wiersza, z którego pochodzą te wytłuszczenia, ale do całego tomiku.

Ten eksperyment wydawcy na czytelniku i jego świadomości estetycznej, na żywym poecie jest przede wszystkim eksperymentem na samym sobie. Wydawca, zwłaszcza poezji, ma doskonałe rozeznanie w rynku. Wie, że nie będzie w stanie konkurować z zalewem garmażeryjnym: z salcesonami i kaszankami w miękkich okładkach z klejonymi grzbietami, które płyną szerokim strumieniem z wrocławskiego Biura Literackiego, które specjalizuje się w asenizacyjnych połowach.

Nie ma szans na konkurencję, ponieważ na rynku jest brak poetów. Nie ma kogo wydawać, nie ma towaru, którym można konkurować w bitwie o statystycznego Polaka, który jak wiadomo czyta 1,34 książki / rok.
Z tego powodu wydawca zdecydował się na innowacyjny zabieg: na redaktorskie usensownienie dzieła. Treść – albo przynajmniej jakąś fatamorganę treści – czytelnik odnajdzie w redakcyjnych wyróżnieniach oraz w rysunkach, które mogą robić za artystyczną tapetę ścienną w pokojach zbuntowanych nastolatek z poprzekłuwanymi uszami, w których dźwigają odwrócone krzyżyki. To one sprawiają, że wyrzut sumienia po wyrzuceniu kilkunastu złotych na dzieło „Wpław” jest jakby mniejszy. Ale tylko ciut, ciut.

tag_iconTags: |

You can follow any responses to this entry through the RSS 2.0 feed. Both comments and pings are currently closed.

-