marek trojanowski: felieton (Józef Baran)

marzec 11th, 2009 by trojanowski marek | Filed under Bez kategorii

A wszystko zaczęło bardzo niewinnie. Było sobotnie przedpołudnie. Spokój, nic nie zakłócało błogiej ciszy i tylko mój prywatny daimonion szeptał: „Spróbuj dzisiaj być dobrym człowiekiem. Spróbuj, co ci szkodzi?”
Faktycznie, co mi szkodzi? Nic! Postanowiłem chociaż jeden dzień być dobrym człowiekiem.

Od około godziny 11.43 i 28 sek. , rozpocząłem wspinaczkę na szczyt mojej własnej dobroci, empatii i czegoś tam jeszcze, czego normalnie unikam. Z uśmiechem na mordzie witam sąsiadów. Oni się dziwią i nieporadnie ukrywając zaskoczenie, odpowiadają grzecznie na moje powitania. Nawet rytualna podróż do kibla odbywa się bez żadnych ekscesów. Proces defekacji jak nigdy, trwa zaledwie trzy godzinki. Innymi słowy: wszystko idzie jak z płatka. I byłbym wspiął się na swój prywatny ośmiotysięcznik dobroci, gdyby nie poranna lektura klozetowa – czyli losowo wybrane pisemko, które biorę do ręki i czytam, by zapomnieć o spazmach perystaltycznych, o hemoroidach wielkości kciuka, o wytrzeszczu oczu – czyli o prozie życia, która zaczyna się gdzieś tam w okolicy godziny za dziesięć dwunasta.
Mój pech, że trafiło na sierpniowy, ósmy numer „twórczości”.

Mała uwaga:

Nie wiem, co mnie podkusiło by wziąć akurat „twórczość” a nie na przykład Carla Schmitta. Ostatnio prószyński end ska, zwietrzyli pismo nosem i wydali jego Lewiatana. Czyta się to wyśmienicie, w przeciwieństwie do Kelsena czy Jelinka.

Do rzeczy. Idę zatem do kibla, by kolejny raz oddać się geberitowej męce, w której zawsze odnajduje coś przyjemnego. Idę krokiem prędkim, acz niespiesznym – jakby to powiedział poeta i na dodatek mam kilku poetów pod ręką, we wrzosowej okładce.

Plusk pierwszy - kupa, ale zanim dobiegł mnie plusk numer dwa, zbaraniałem. I to wszystko wina Józka Barana, a dokładniej jego rymowanek. W jednej chwili szlag trafił wszystko: całą empatię i łikendową dobroć. Nawet kupa straciła swój pierwotny połysk. W dniu, w którym człowiek decyduje się na bycie dobrym, w dniu, który chciałoby się zakończyć bilansem dodatnim musi zawsze zdarzyć się takie coś. Kurwa!
Na tym etapie narracji Piotr Kraśko zadałby pytanie: „Jak doszło do tej tragedii?”

Poeta wbił się w światową koniunkturę. Pierwsze teksy opublikowane w „twórczości” są o tematyce chińskiej. Aż chciałoby się pogratulować wydawcy, że zdążył z nimi na olimpiadę w Pekinie. Nie, nie drogi czytelniku, Baran nie protestuje przeciwko łamaniu praw człowieka, przeciwko morderstwom transplantologicznym. Baran to polski poeta, a ci nie protestują. Polscy poeci mierzą się tylko z bogami, nie obchodzą ich rozterki dnia codziennego, nawet gdy maja charakter globalny. Dlatego Baran w „Pejzażu z Morzem Południowochińskim” napisze: „płyną wdzięcznie / w dżonkach parasolek / przez słoneczną plażę / trzy Chinki-Singapurki /” – doda jeszcze dopełnienie poetyckie, napisze sławne typowo polskie: „jak….”, po którym wstawi tekst i o motylach, które są napełnione pogodą (sic!). Nic prostszego, nieprawda? O tym, że Baran poeta, to nie zwykły baran, ale poeta i ma wizję, ma pomysł na wiersz, stara się przekonać w następnej strofie i to od pierwszego wersu. Tu napisze o „ściąganiu wzrokiem” i o tym, że Chinki-Singapurki „wiosłują szybko wiosłami w głąb siebie”. Tu poeta nie był niestety odkrywczy, cały świat sportowy przekonał się o potędze skośnookich bicepsów nawet w wersji waginalnej. Wszystko wyszło przy okazji olimpiady.

Jednak najbardziej udana jest strofa numer 3. Jest wyjątkowa, niemalże milenijna, dlatego pozwolę sobie ją zacytować w całości: „a morze / jak wielka łagodna krowa / podpływa do ich stóp / i liże je językiem fal //.

Na czym polega jej wyjątkowość? Otóż kiedy pierwszy raz przeczytałem o morzu, które zmienia się w krowomorze i które liże stopy „językiem fal” (za te „języki fal”, Baran pewnie zostanie odznaczony przez Koło Rymujących Gospodyń), najpierw się szyderczo zaśmiałem, ale po chwili namysłu straciłem swoją szyderczą pewność siebie. Dzwonie do kolesia z Tybingi, co to od lat trenuje sztukę hermeneutyki tekstów literackich i pytam go o te krowy, bo coś mi tu nie gra. Szymon – bo tak ma koleś na imię – prosi, bym mu wysłał cały tekst. To mu go faksuje. Oczywiście cały czas jesteśmy na linii. Pytam go czy tekst dotarł, on potwierdza. Po chwili milczenia w słuchawce słyszę „buhahahahahaha”. Pytam się zatem: „No i co ty na to?”. „Toż to tzw. buhahizm pierwszego sortu”. „Buhahizm?” – pytam. Szymek jednak nie chciał zdradzić co to takiego. Zasłaniał się tajemnicą naukową.

A teraz poważnie: żeby interpretować cokolwiek, owo cokolwiek musi przede wszystkim istnieć. Jeżeli chodzi o wiersz Barana „Pejzaż…”, mamy wprawdzie do czynienia z istnieniem i można pokusić się o interpretację jakąkolwiek, ale interpretator wyjdzie na kompletnego barana szukającego w „leniwych krowach, liżących stopy” odpowiedników literackich Rosynantów .

Kolejny tekst Barana też jest o Chinach. Tutaj poeta zmierzy się z chińskim przeludnieniem, ze zjawiskiem masowości. Stanie się na chwilę Ortega y Gassetem, zwłaszcza w wersie: „termitiery domków / z setkami okien / zaglądających sobie do okien / „ – chciałoby się w tym momencie wydrzeć się na całe gardło: „Ależ to głębokie!”. Niewątpliwie, sięgając po poetykę Barana, należy powiedzieć: „ta głębia nie widzi swojego dna, bo jest tak głęboka”. Koniec strofy nie zaskakuje. Chińczycy u Barana się „wyroją” bo ich jak mrówek – chciałoby się dodać. Później jest o „ulicznym ulu” o tym, że trudno się połapać w Chinach, zwłaszcza zorientować się „kto jest kim”. Ten europejski fenomen huizhiuzmu Baran przeflancował w ramy kultury orientu z nadzieją: „a nuż się uda!”. To, co chińskie u Barana nie ma nic wspólnego z Chinami. To zbiór stereotypów, w których najważniejszym jest „masa”. Pod tym względem wiersz „Ulica chińska….”, jakością warsztatową i merytoryczną porównana może być tylko do chińskich tenisówek sprzedawanych na wiejskich targowiskach.

Po chińskiej przygodzie, w której za przewodnika robił Baran, miałem dość Chin i dość Barana. Postanowiłem mu dać ostatnią szansę. Czytam i czytam i nagle jeb! „prostytutka”. Tak, tak, po serii o Chinach nadeszła pora na dziwki, tyle że jeżeli ktoś myśli, że u Barana się porucha intelektualnie z „prostytutkami”, to się myli. Baran nie może się zdecydować i z niezdecydowaniem konfrontuje czytelnika. W „Ręce” czytamy: „Piękna żebraczka albo prostytutka”. Od tej alternatywy zacznie wprowadzać lirycznych głupców-czytelników do krainy kierkegaardowskiej, w której na próżno szukać zdań z dziennika uwodziciela. Zamiast tego Baran, jak na prawdziwego poetę przystało, zacznie mierzyć się z samym panem bogiem. Orężem jego będą „nieme skargi”, „odtrąconymi rękami, które rosną ciśnieniem”. Innymi słowy: kompletny bełkot, z którym równać się może tylko rymowanka wyryta na blacie szkolnej ławki: „kocham Józefinę, co sprzedaje amfetaminę”.

Reasumując:

Można jeszcze długo kpić wierszy Józefa Barana. Jeżeli chodzi o warsztat, to nie sposób odnieść się wrażeniu, że Baran używa przerzutni „tak sobie”, by mu wersy w strofach pasowały. (np. w tekście: „Tyle razy umieramy”). Wyglądają na takie, co to napisane zostały naprędce i to na dodatek bez pomysłu.

tag_iconTags: | |

You can follow any responses to this entry through the RSS 2.0 feed. Both comments and pings are currently closed.

-